W kwietniowym „Arteonie” między innymi o rzeźbach Rodina w kontekście wystawy w Paryżu pisze Joanna Bojda. Wystawę Natalii LL w CSW Zamek Ujazdowski w Warszawie recenzuje Karolina Staszak, która także z Jaromirem Jedlińskim rozmawia o Josephie Beuysie. Bogna Błażewicz pisze o wystawie współczesnej sztuki japońskiej w krakowskim MOCAK-u. Kuratorskie założenia wystawy Andrzeja Wróblewskiego w MSN z ich realizacją konfrontuje Justyna Żarczyńska. Krzysztof Jurecki przybliża natomiast twórczość Janusza Leśniaka.
Okładka: Auguste Rodin, „Pierre de Wissant”, model C, gips, 1885-1886, fragment, fot. materiały prasowe Musée Rodin
Na czas renowacji Hotelu Biron, siedziby Muzeum Rodina w Paryżu, zamknięto stałą ekspozycję, udostępniającą zwiedzającym nie tylko najsłynniejsze rzeźby artysty, ale także jego prywatną kolekcję, zawierającą tysiące szkiców, rysunków, fotografii i obrazów. W miejsce stałej kolekcji muzeum zaproponowało wystawę czasową „Rodin. Laboratorium tworzenia”, którą można oglądać do września 2015 roku, kiedy na nowo zostanie udostępniony główny budynek muzeum. Wystawa prezentuje 150, w większości wcześniej niepokazywanych obiektów, które mają za zadanie zademonstrować widzom etapy powstawania rzeźb Rodina. W ramach wystawy zgromadzono liczne odlewy gipsowe, modele z gliny, bozzetta, archiwalne fotografie z pracowni rzeźbiarskiej, figurki z terakoty oraz fotografie z retuszem samego artysty. Zabrakło jednakże rysunków Rodina, szkiców ukazujących początkowy koncept artysty. Układ wystawy został podyktowany ewolucją jego najbardziej znanych prac (...).Wystawa w Muzeum Rodina w Paryżu przybliża rolę fotografii w procesie twórczym artysty.
Foto: Victor Pannelier, zdjęcie „Myśliciela” ze szkicem Rodina ołówkiem, lipiec 1882 - materiały prasowe Musée Rodin
Nie będę się bawić w niuanse. Zakładam, że pisząc o prezentacji „legendarnej artystki”, uhonorowanej licznymi publikacjami i wystawami, mogę zrezygnować z przekonywania samej siebie i czytelników do jej wielkości i poprzestać na skomentowaniu tego, co słabe. Mogę, ponieważ z jednej strony, nawet moja najsurowsza ocena już niczego nie zmieni, tzn. nie naruszy miejsca artystki w obecnym kanonie, a więc nikomu nie stanie się krzywda. Z drugiej – przyznam, że nie mam najmniejszej ochoty bawić się w odczytywanie prac Natalii LL z rozmaitych perspektyw, ponieważ wiem, że dosłownie do wszystkiego można dorobić (i przecież dorabia się) uczony komentarz. Pytanie tylko – po co? Tak więc poniższy tekst powstał głównie dlatego, że tracę cierpliwość. Ale przecież nie jestem zupełnie sama.
Zdjęcie z wystawy Jakub Baszyński
K.S.: Loyola miał posłużyć Beuysowi jako kolejny element w budowaniu własnego mitu?
J.J.: Oczywiście, Beuys miał skłonności automitotwórcze. Dawniej – kiedy jako pracownik Muzeum Sztuki w Łodzi opracowywałem wspólnie z moją żoną Eleonorą dar Beuysa dla Muzeum, a potem robiłem szereg jego wystaw - miałem do niego wręcz apologetyczny stosunek. W tej chwili uważam, że w jego autokreacji było też wiele automistyfikacji. Ale ja nie czytam Beuysa psychoanalitycznie. Trudno wskazać z pewnością, które jego wypowiedzi był szczere, a które nie. Kiedyś, na przykład wypowiedział takie słowa: „Moja rozszerzona teoria sztuki to jest zasadniczo podążanie za przykazaniami Jezusa Chrystusa”.
K.S.: To bardzo ładne, ale raczej nie współgra z marksizmem, lewicowością, Fluxusem...
J.J.: Jeśli chodzi o Fluxus, Beuys był w nim krótko i rzadko wypowiadał się na jego temat. Ten ruch nie był dla niego istotny. Rzeczywiście często brzmiał tak, jakby odwoływał się do idei utożsamianych z tradycyjnie rozumianą lewicowością czy nawet właśnie marksizmem, ale ja sam słyszałem od niego w Łodzi w 1981 roku, kiedy przyjechał do nas z „Polentransport 1981”, że to jest zupełnie opaczne widzenie jego pracy, że on sam jest przekonany o fundamentalnym, duchowym charakterze człowieka i relacji między ludźmi, oraz że utożsamianie go z marksizmem jest kompletną niedorzecznością
Od lewej: Joseph Beuys i Jaromir Jedliń́ski, Muzeum Sztuki w Łodzi, 1981, fot. z archiwum Jaromira Jedlińskiego
Na początku postawię pytanie: dlaczego - w czasach, gdy globalizacja rozszerza się i stopniowo pochłania niemal wszystkie odrębności narodowych kultur - współczesna sztuka japońska miałaby być nadal inna i egzotyczna? Czas ponad 200-letniej izolacji (Sakoku) Japonii od reszty świata skończył się w 1868 roku. Przypomnę, że w II połowie XIX wieku Europa, oczarowana odkrytą na nowo japońską kulturą, masowo kupowała pochodzące z tego kraju grafiki i bibeloty, często produkowane specjalnie na rynek zachodni. Europejscy kolekcjonerzy zafascynowani byli sztuką i rzemiosłem odległego, tajemniczego i znowu otwartego na świat kraju. Wiele przedmiotów i pięknych drzeworytów z tego czasu można zobaczyć w krakowskim Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej Manggha, w ramach ekspozycji „Arcydzieła sztuki japońskiej w kolekcjach polskich”. „Logiczna emocja. Współczesna sztuka japońska”, prezentowana w MOCAK-u, zyskuje cenny historyczny kontekst. Obecna Japonia, zwłaszcza młode pokolenie, zapatrzona jest, niestety, w Stany Zjednoczone (oraz szerzej w Zachód). Nastolatki chcą wyglądać jak ich amerykańscy rówieśnicy, w miastach obok barów sushi pełno jest restauracji McDonald’s. Na ulicach nadal spotyka się kobiety w kimonach (młodsze i starsze), ale wiele młodych Japonek i Japończyków rozjaśnia włosy. Dlaczego o tym wspominam? Dlatego, że Japonia jest krajem sprzeczności i kontrastów, hołdowania tradycji i jej odrzucania. To jest właśnie tło, na którym powstaje współczesna sztuka japońska. O tym trzeba pamiętać, gdy spodziewamy się przede wszystkim egzotyki i inności.
Foto: Shinji Ogawa, „Mleczna korona”, 2007, akryl na płótnie, 18 x 26 cm - materiały prasowe MOCAK-u
Éric de Chassey, kurator wystawy Wróblewskiego, jak sam przyznaje w wywiadach, zafascynował się twórczością polskiego artysty w 2008 roku, w trakcie przygotowań do wystawy prac powojennych artystów amerykańskich i europejskich, noszącej tytuł „Zaczynając od zera”. Wkrótce zainicjowane zostały seminarium badawcze oraz konferencja międzynarodowa. Aktualna wystawa jest niejako ostatnim punktem zakrojonego na szeroką skalę programu pod hasłem „Andrzej Wróblewski”. Wydaje się, że całkiem naturalną rzeczą powinno być w tym wypadku bardzo szczegółowe zapoznanie się z kontekstem historycznym i artystycznym czasów, w jakich żył Wróblewski, a tym samym wzięcie na warsztat skomplikowanej sytuacji Polski w okresie tuż po zakończeniu II wojny światowej. Jak się jednak okazuje, taka kolej rzeczy nie jest całkiem oczywista. De Chassey deklaruje bowiem w wywiadzie udzielonym „Gazecie Wyborczej”, że jego zamiarem było nadanie twórczości Wróblewskiego charakteru międzynarodowego. W tym konkretnym przypadku „charakter międzynarodowy” oznacza kompletne wyjałowienie wystawy z ważnych treści. Dla kuratora zupełnie niezrozumiałe jest, że w polskiej historii sztuki tak wiele mówi się o Wróblewskim jako postaci tragicznej właśnie na tle polityczno-historycznym. Kurator twierdzi, że sieć wątków narodowych, która powstała wokół jego twórczości, sprawia, że staje się ona dla zagranicznego widza mało interesująca. Tym samym, być może nieświadomie, kurator przejawia lekceważący stosunek wobec nie tylko tego, co działo się w polskiej sztuce i historii powojennej, ale także - paradoksalnie - wobec bohatera swojej wystawy.
Zdjęcie z wystawy - Jakub Baszyński
Janusz Leśniak (ur. 1947) fotografował już w latach 70. Były to zdjęcia nostalgiczne, melancholijne, jak porzucone „Łóżeczko”. Wyrażały, ale nie wprost, duchową tradycję Krakowa. Od początku była to jednak także fotografia optymistyczna, zakładająca a priori istniejącą tajemnicę - nie tylko fotografii, ale i bytu człowieka. Leśniak okazał się czuły na fotografowane „okruchy życia”, w tym np. porzucone przedmioty. Taki rodzaj twórczości pozornie jest stosunkowo łatwy do opanowania. I wielu autorów najczęściej kończy na takim romantycznym zauroczeniu. Ale krakowski artysta swymi zdjęciami rozpoczął pracę na temat zgłębiania istoty życia i śmierci. Pracował wtedy w TV, myślał o studiach w szkole filmowej w Łodzi, ale do tego nie doszło. Fotografia stała się jakby kolejnym elementem kontynuującym realizowanie twórczości operatorskiej. Co interesujące, do idei filmu animowanego artysta sięgnął w 2014 roku, wykorzystując swoje leśniaki/mandale. Do tej pory wykonał sześć takich prac. Bardziej rozpoznawalne są jego fotografie z lat 80., kiedy artysta brał udział w programie i wystawach tzw. fotografii elementarnej. Na pokazach tego nurtu wystawiał m.in. Andrzej J. Lech odwołujący się do tradycji czeskiej oraz poszukujący w transcendencji innego rodzaju duchowości Bogdan Konopka i Mikołaj Smoczyński. W tym kręgu pojawiła się także Eva Rubinstein, ważna amerykańska fotografka, uczennica Diany Arbus. Kilkakrotnie słyszałem, jak twierdziła, że z polskiej fotografii lat 80. XX wieku ceni jedynie Andrzeja Lecha oraz Janusza Leśniaka.
Foto: Janusz Leśniak, „Leśniaki-Mandala”, Nowy Sącz, 2008 - dzięki uprzejmości artysty
W kwietniowym „Arteonie” ponadto o nowej wystawie fotografii Helmuta Newtona w Berlinie pisze Dorota Kamińska, prezentację „Polish Design: in the Middle of” w Concordia Design w Poznaniu omawia Wojciech Delikta, w ramach „Czytania sztuki” cykl „Topole” Stefana Szmaja analizuje Gerard Radecki. W najnowszym „Arteonie” także komentarze, recenzje książkowe, aktualia i inne stałe rubryki.