W sierpniowym „Arteonie”: sztuce tatuażu przygląda się Aleksandra Kargul, wystawę „Cricot idzie!” w krakowskiej Crikotece recenzuje Agnieszka Salamon-Radecka. O monumentalnej realizacji Christo i Jeanne-Claude, która stanęła na jeziorze w Hyde Parku, pisze Wojciech Delikta. W serii „Duchowość w sztuce” Karolina Staszak pisze o Wspólnocie Twórców Chrześcijańskich Vera Icon.
Okładka: tatuaż autorstwa Bianki Szlachty, fot. dzięki uprzejmości autorki
Tatuaż autorstwa Bianki Szlachty, fot. dzięki uprzejmości autorki |
Kiedy zrobiłam swój pierwszy tatuaż i z pochyloną głową, ale także z dozą lekkiego rozbawienia, zaprezentowałam go swoim rodzicom, mój ojciec – emerytowany wojskowy, człowiek bardziej niż konkretny i słynący z inteligentnego żartu zabarwionego sporą porcją sarkazmu – spojrzał na mnie i z pełną powagą zapytał: „A ciebie co, z Grudziądza wypuścili?” [w Grudziądzu znajduje się kobiecy zakład karny –przyp. aut.]. Trudno o lepsze podsumowanie tego, jaki stosunek do tatuowania wciąż przejawia spora część polskiego społeczeństwa. Tatuaż konotuje skojarzenia z tzw. marginesem, ludźmi „wykolejonymi”, poza prawem i obowiązującym konwenansem, znakowanymi tak, aby wszyscy w mgnieniu oka stwierdzić mogli, skąd pochodzą i do czego są zdolni. Wychodząc ostatnimi czasy na ulice większych polskich miast, dojść można do wniosku, że zaroiło się u nas od kryminalistów (i to w recydywie). Pełnymi garściami korzystających najwyraźniej z więziennego szkolnictwa oraz – chwilowo – z uroków życia poza kratami, bo widywanych np. z tomem „Antologii polskiego reportażu” i kubkiem kawy z honduraskich ziaren. To o nas – narodzie świeżo wydziaranym.
Scena z „Wyzwolenia” Stanisława Wyspiańskiego w Kawiarni Plastyków w Krakowie, 1938, fot. Studio FILMLOVE, materiały prasowe Cricoteki |
Teatr, podobnie jak inne dziedziny twórczej działalności człowieka, uległ w pierwszej połowie XX wieku charakterystycznemu, awangardowemu przewartościowaniu. Nie ominęło ono i polskiej sceny, czego wyrazem stały się przedsięwzięcia, nierzadko efemeryczne, jak grzyby po deszczu pojawiające się w głównych polskich ośrodkach teatralnych dwudziestolecia międzywojennego. Taką niemalże legendarną krakowską sceną, wyrosłą z buntu wobec tradycyjnie pojmowanego teatru, był działający w latach 30. Cricot, nazywany „teatrem plastyków”. Głównie tworzyli go bowiem artyści-plastycy, a nacisk położony był przede wszystkim na nowatorską, eksperymentalną stronę wizualną przedstawień, czemu poświęcona jest trwająca właśnie w krakowskiej Cricotece pierwsza monograficzna wystawa zatytułowana „Cricot idzie!”.
Christo and Jeanne-Claude, „The London Mastaba”, Serpentine Lake, Hyde Park, 2016-2018, fot. Wolfgang Volz, © 2018 Christo: źródło: http://www.christojeanneclaude.net/i Serpentine Galleries |
W ostatnich tygodniach niecodzienne zjawisko ukazało się oczom spacerujących po londyńskim Hyde Parku. Na spokojnej tafli Serpentine Lake wyrosła monumentalna budowla, złożona z czegoś, co z oddali przypomina czerwone, błękitne i fioletowe klocki. Piramidalna konstrukcja o ściętym wierzchołku unosi się lekko na jeziorze, choć jej skala sugeruje, że waży tony. Dryfujący kolos to najnowsza realizacja Christo, nazwana przez niego „The London Mastaba”. Trapezoidalne rusztowanie, które wypełnia szczelnie 7506 metalowych beczek, utrzymuje się na powierzchni wody dzięki zakotwiczonej platformie z polietylenowych bloków. Lokalni gapie i przypadkowi spacerowicze nie kryją zdumienia. Rozmiar dzieła (30 metrów szerokości, 40 długości i 20 wysokości) robi wrażenie. Stalowy gigant w samym środku królewskiego parku stanowi pierwszą publiczną pracę Christo, wykonaną na terenie Wielkiej Brytanii. Jednakże w dorobku bułgarsko-francuskiego twórcy (oraz jego niedawno zmarłej żony, Jeanne-Claude) nie brakuje wielkoformatowych przedsięwzięć artystycznych, które z czasem stały się bodaj najbardziej spektakularnymi przykładami land artu. Londyńska mastaba nie jest precedensem. Zrodziła się z fantazji, marzenia o czymś przeogromnym, nadludzkim, niemalże utopijnym.
Tomasz Biłka OP, „Ewa”, 2017, wypukłodruk, kolagrafia, 100 x 70 cm, fot. dzięki uprzejmości artysty |
Nie wiem, czy istnieje dziś wiele takich grup, które zrzeszają artystów, pracujących nie tylko w rozmaitych mediach – od grafiki warsztatowej po instalacje – ale wręcz uprawiających rozmaite dziedziny sztuki, czyli w których obok plastyków i twórców multimedialnych działają także dizajnerzy, projektanci mody, ludzie teatru, architekci, muzycy i wokaliści. Których członkowie mogą się różnić niemal wszystkim i nie łączy ich ani geografia, ani interes komercyjny, ani nawet społeczno-polityczny. Podejrzewam, że poza jedną – której działalność jest dla mnie tak naprawdę pretekstem do poruszenia szerszego tematu – nie znajdziemy więcej tego typu grup artystycznych, bo i po co miałyby powstawać? Co miałoby być racją ich istnienia? Vera Icon to Wspólnota Twórców Chrześcijańskich. Otóż to – wspólnota, a nie grupa. Twórców, a nie artystów. I to, co najważniejsze – chrześcijańskich. Ale co to wszystko właściwie oznacza?
Zbigniew J. Mańkowski recenzuje wystawę „Kościotrupy muszą wstawać” w Gdańskiej Galerii Miejskiej, spotkanie z Wilhelmem Sasnalem oraz Jarosławem Modzelewskim, które odbyło się w warszawskim MSN, komentuje Andrzej Biernacki, Tomasz Biłka OP rekomenduje twórczość Kamila Kuzko, , a serię „Poznańska awangarda” kontynuuje Agnieszka Salamon-Radecka tekstem o Arturze Marii Swinarskim. Dorota Żaglewska z kolei w rubryce „Rynek sztuki” pisze o retoryce rynku: jak słuchać antykwariuszy i jak mówić do klienta.
W sierpniowym „Arteonie” także, jak zawsze, felieton Andrzeja Biernackiego, inne recenzje, aktualia i stałe rubryki.