W kwietniowym „Arteonie”: nad kondycją współczesnej rzeźby zastanawia się Karolina Staszak. O sztuce w przestrzeni publicznej, m.in. o monumencie Jeffa Koonsa, który – według artysty – upamiętnia ofiary zamachów terrorystycznych w Paryżu oraz o kontrowersjach wokół tej pracy pisze Wojciech Delikta. Projekt upamiętniający ofiary katastrofy smoleńskiej, przygotowany przez Jerzego Kalinę, omawia Piotr Bernatowicz. W najnowszym „Arteonie także: wystawę „Paderewski” w Muzeum Narodowym w Warszawie recenzuje Zofia Jabłonowska-Ratajska, a prezentację Ediego Hili w warszawskim MSN omawia Andrzej Biernacki.
Okładka: Grzegorz Gwiazda, „Stojący inaczej”, żywica akrylowa, 150 cm, , dzięki uprzejmości artysty
Grzegorz Gwiazda, „Oto człowiek”, papier i żywica, 200 cm, dzięki uprzejmości artysty |
O ile malarstwo zamierzano już pogrzebać, o tyle w wypadku rzeźby sytuacja wygląda nieco inaczej. Teoretycy zdają się darzyć ją większym zainteresowaniem, być może dlatego, że ponoć „stała się (...) jednym z głównych nośników modernizacji społeczeństwa”, a więc odkryto, że medium to, poddane istotnym redefinicjom, doskonale nadaje się do realizacji jednego z najważniejszych paradygmatów sztuki współczesnej – animowania społecznej zmiany. Powyższy cytat pochodzi z tekstu, objaśniającego cele konferencji zatytułowanej „Rzeźba dzisiaj?”, zorganizowanej w 2016 roku przy okazji wspomnianej już wystawy Tony’ego Cragga w Orońsku. Marta Smolińska i Eulialia Domanowska tłumacząc dalej intencje spotkania, piszą: „Zależało nam, by na zagadnienie statusu rzeźby spojrzeć dzisiaj z możliwie różnorodnych perspektyw i zastanowić się nad tym, czy obecnie można jeszcze uprawiać tzw. klasyczną rzeźbę”. Kwestię różnorodności perspektyw na razie zostawmy, ale w tym miejscu podkreślmy – badaczki proponują zastanowić się, „czy obecnie można jeszcze uprawiać tzw. klasyczną rzeźbę”. Z pozoru niewinne zdanie zdradza totalitarny sposób myślenia – oto grupa teoretyków z wybranymi przez siebie artystami zastanawia się, czy rację bytu ma dziś twórczość nieprogresywna, która przecież istnieje, a więc pytanie dotyczy wyłącznie tego, czy wypada czynić ją widoczną. Odpowiedź nie padła wprost, ale wynika z lektury pozostałych tekstów wygłoszonych na konferencji i nie jest pozytywna.
Jeff Koons, „Bouquet of Tulips”, 2016 (projekt), © Jeff Koons, courtesy Noirmontartproduction |
Jeff Koons niestrudzenie dba o to, by jego reputacja czarnej owcy świata sztuki ani na moment nie zwątlała. W listopadzie 2016 roku ogłosił, że zamierza uczcić pamięć ofiar zamachów terrorystycznych, do jakich doszło w Paryżu rok wcześniej (w styczniu w redakcji „Charlie Hebdo” i w listopadzie w kilku lokalizacjach miasta), podarowując francuskiej stolicy nową rzeźbę. Gest to niezwykle szlachetny, jakby się mogło wydawać, gdyby nie m.in. forma owego pomnika. Koons – wirtuoz połyskliwego blichtru, kiczowatego humoru i napompowanej megalomanii – zaprojektował dłoń wyrastającą z postumentu, wysoką na 12 metrów, trzymającą pęk różnobarwnych niby-tulipanów. Bukiet przypomina naręcze kwiatów, skręconych z kolorowych balonów przez jarmarcznego klauna. Wszystko ma być wykonane z polichromowanego brązu, nierdzewnej stali i aluminium. W skrócie: feeria mieniących się w słońcu barw. Skąd taki pomysł na upamiętnienie krwawych wydarzeń? Oddajmy głos twórcy: „»Bukiet tulipanów« powstał jako symbol pamięci, optymizmu oraz leczniczej siły kroczenia dalej od strasznych zdarzeń z ubiegłego roku”. Artysta tłumaczy ponadto, że wzoru dostarczyła dzierżąca pochodnię dłoń nowojorskiej Statuy Wolności – upostaciowienia amerykańsko-francuskiego fraternité. To jeszcze nie koniec. Praca nawiązywać ma także do grafiki „Bukiet przyjaźni” Picassa oraz rokokowych kwiatów z płócien Bouchera czy Fragonarda. Wyjaśnienia Koonsa na temat jego dzieł niemal zawsze bazują na tego rodzaju asekuranckich analogiach oraz quasi-transgresyjnych porównaniach, np. o serii rzeźb „Cat on a Clothline” (1994-2001), ukazujących kociaka w skarpecie, przypiętej klamerkami do bielizny i zawieszonej między dwoma kwiatkami, mówił, że jest to współczesna wersja krucyfiksu. Tym trudniej podejść do zaproponowanego Paryżowi monumentu z powagą. Zaklęty w (balonowych) tulipanach optymizm wydaje się być raczej chichotem, a rada artysty, że należy żyć dalej i nie spoglądać w przeszłość – przeczy idei pomnika. Całość zakrawa zatem na monumentalny, absurdalny bubel, mieszający wątki przyjaźni USA i Francji, ludzkiego dramatu i rubasznej estetyki neopop.
Jerzy Kalina, I nagroda w drugim konkursie na pomnik Ofiar Tragedii Smoleńskiej, mat. pras. organizatora konkursu |
Według planów organizatorów drugiego konkursu na pomnik Ofiar Tragedii Smoleńskiej (pozostawmy na boku pomnik śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego, nie została przyznana tutaj główna nagroda, a wyróżniony projekt budzi wiele wątpliwości), pomnik ten miał stanąć właśnie przy Krakowskim Przedmieściu, na zbiegu ulic Krakowskie Przedmieście i Karowej. Mimo że, sądząc po deklaracjach władz miasta, można było przypuszczać, że nie zgodzą się one na taką lokalizację. Sąd konkursowy, pod przewodnictwem historyka sztuki prof. Tadeusza Żuchowskiego, wskazał na projekt Jerzego Kaliny jako najlepiej wypełniający wymagania regulaminowe i reprezentujący wysoki poziom artystyczny. Główny element tego projektu stanowi trapezowa forma, przypominająca pionowy statecznik samolotu, ale także trap samolotowy. Forma wyrasta z zagłębienia, w którego ścianach umieszczonych jest 96 świateł upamiętniających ofiary katastrofy – ta część tworzy rodzaj katakumb, natomiast schodki uformowane w ukośnym boku trapezu z jednej strony nawiązują do czynności wchodzenia do samolotu, z drugiej strony – do schodzenia w dół, w głąb ziemi.
Projekt zaproponowany przez Kalinę jest prosty, ale pojemny w znaczenia. Poprzez skojarzenia z elementami samolotu (statecznik) i sprzętu lotniczego (trap) opowiada o charakterze tego zdarzenia. Minimalizm i prostota projektu sprawiają, że odnosi się on do aktualnych tendencji w sztuce. Zarazem dzięki tym samym cechom projekt nawiązuje do najdawniejszych, uniwersalnie odbieranych monumentów kommemoratywnych.
Lawrence Alma-Tadema, „Portret Ignacego Jana Paderewskiego”, 1890, olej na płótnie, 45,5 x 59 cm, materiały prasowe MNW |
O Ignacym Janie Paderewskim można opowiadać na wiele sposobów. Poprzez muzykę, politykę, sławę, dobroczynność. Poprzez dzieła i miejsca. Może to być historia warszawska, prowadząca od Instytutu Muzycznego, przez pierwsze koncerty, hotel Bristol, do Belwederu i Zamku Królewskiego. Może być barwna i oszałamiająca opowieść amerykańska, z licznymi tournée i koncertami, z Carnegie Hall na czele, przyjaźnią z Herbertem Hooverem, Teodorem Rooseveltem i Woodrowem Wilsonem. Albo szwajcarska – z rodziną i artystami, których otaczał opieką, w wilii w Riond-Bosson, wypełnionej kolekcją sztuki, przede wszystkim dalekowschodniej. A po drodze historie paryska i londyńska – podróże, konferencje i zabiegi dyplomatyczne. Wszystkim tym opowieściom towarzyszą przedmioty i dokumenty, podobnie jak za życia Paderewskiego towarzyszyła mu spragniona wiadomości prasa, publiczność i przyjaciele. W 1930 roku, 70-letni już kompozytor zapisał Muzeum Narodowemu w Warszawie wszystko, co posiadał, stając się w ten sposób jednym z najhojniejszych darczyńców muzeum. Sześćdziesiąt i jedna skrzynie z darami trafiły do Warszawy dopiero w 1951 roku, dziesięć lat po jego śmierci. Prezentowane dziś, po raz pierwszy w całości, zbiory wpisują się w cykl wystaw organizowanych w stulecie odzyskania niepodległości. Niepodległości, o którą Paderewski zabiegał przez całe swoje życie.
Edi Hila, „Ślub”, 2006, z serii „Zagrożenie”, olej, płótno, 86 x 131 cm, materiały prasowe MSN |
Edi Hila, niezależnie od ścieżki, jaką jego malarstwo dotarło nad Wisłę i co sam dzisiaj opowiada na zlecenie swych instytucjonalnych dobrodziei, wart jest jednak najżywszego zainteresowania. To artysta głębin malarskiego instynktu, jeden z tych, którzy trwają przy malarskim medium, a więc przy tym, czego w inny sposób zrobić niepodobna. Używając najprostszych, „konwencjonalnych” materiałów i narzędzi oraz zestawu zdjęć znalezionych w gazetach lub sieci, jest w stanie kreować światy. Wiarygodne klasyczną równowagą i harmonią organizowanej przestrzeni, w przejmującym sfumato kolorytu, z czujnym duktem rysunku, zgraniem molowo-durowych temperatur, trafnością skali, bezbłędną proporcją pogranicza abstrakcyjnego i figuratywnego. Pomiędzy prozą życia a hieratycznością sztuki. To właśnie te elementy składają się na formułę malarstwa, z której rodzi się jedynie ważna treść. Niemająca nic wspólnego z tematycznym socbanałem, w który chcą ją wtłoczyć, idący za radą mizernego formatu własnych osobowości, urzędowi analfabeci plastyki malarstwa. Wszak dziedzina ta, ze swej półpłynnej istoty jest ustawiczną walką z ilustracją czegokolwiek, czyli z ornamentowaniem tematu. Jest jej pierwszym wrogiem. A już malarstwo z realistycznym rodowodem w szczególności. W przedziale manualu od dukaniny do brawury. Malarstwo Ediego Hili zdecydowanie zasadza się na brawurze środków, chociaż w końcowym wyrazie jej nie eksponuje.
bigniew Mańkowski recenzuje wystawę „Bestiarium”, odbywającą się w Gdańskiej Galerii Güntera Grassa, Dorota Żaglewska kontynuuje cykl artykułów o rynku sztuki, Tomasz Biłka rekomenduje twórczość Stanisława Wójcickiego, a Marcin Krajewski przygląda się twórczości Tomasza Dańca. Z kolei Aleksandra Sikorska pisze o rocznicowej wystawie w Muzeum Kolumby w Kolonii.
W kwietniowym „Arteonie” ponadto, jak zawsze, felieton Andrzeja Biernackiego, aktualia i inne stałe rubryki.