Michał Moląg - Miłość spod wycieraczki
Wernisaż: 2009-06-07 17:00:00
Michał Moląg namalował nowy cykl obrazów z postaciami kobiecymi. Sam dokonał obszernego wyboru i pierwszy raz konfrontuje te prace z opinią publiczności w galerii Stara Prochownia. Pretekstu do ich zaistnienia dostarczyły ulotki z ofertą seksualną, wtykane nachalnie pod wycieraczki samochodów. Malarski impuls znalazł temat na ulicy i w pracowni zamieniał się w formę coraz pewniej, więcej, mocniej aż do wyczerpania malarskich środków.
W krótkim czasie powstało kilkadziesiąt ekspresyjnych obrazów jakby z jednego gestu. Moląg jest malarzem do szpiku kości, wszystko co ma do powiedzenia światu, mówi malarską robotą niezależnie i samotnie od dyplomu w 1982 w pracowni Jana Tarasina na ASP w Warszawie. Nie dba o p.a., nie zabiega o kontakty z galeriami, nie wyprawia hucznych wernisaży, ma postawę zwartą tak samo jak fizyczną postać, stoi osobny jak jaki średniowieczny zamek. Gdy się zwraca w głąb siebie, podnosi zwodzony most, a kiedy go znów opuści, wychodzą tamtędy do świata obrazy. I tyle się dowiadujemy, ile się da z nich wydobyć. Można powiedzieć, że Michał Moląg przez malowanie dochodzi do siebie – drąży własną osobę, odrzuca wszystko, co mu zasłania istotę, odrzuca egzystencjalne kamienie, wymija psychologiczne sztuczki, tylko sztuka migocze i kusi go niczym zjawa nad leśnym bagnem. Jeśli odnajdzie własnego daimoniona, wydostanie obraz z grzęzawiska, to nie na trwałe i co dzień musi zaczynać robotę od nowa. Ona sama pokazuje mu moment, w jakim akurat się znalazł i punkt, do którego ma dążyć.
Najbardziej fascynujące jest w obrazach Moląga zjednoczenie historycznego czasu powstania z tradycyjnym malarskim tematem i aktualnością formy, która pochodzi z wnętrza malarstwa, a jest poruszona, żywa, jest samym ruchem teraźniejszości. Obrazy Moląga nie mają tytułów, bo one są antynarracyjne. Motyw, przedmiot, anegdota muszą sprowokować malarza, zatrzymać jego uwagę, obudzić emocję, a kiedy zaczyna malować, już je porzuca, idzie tylko za ruchem swojej ręki. To, co ma źródło w uczuciu i to, co jest myślą zlewa się w jeden ślad pędzla. Wgląd w pole kontekstualne tych obrazów pozwoli artykułować weryfikujące się w nich zagadnienia na tle współczesnych odniesień sztuki do rzeczywistości z pierwszej ręki i do kultury zastanej. Rozważanie formalne ukaże warsztatową jakość tego malarstwa oraz indywidualność podległą talentowi a nie założeniom obecnych tendencji. A spojrzenie na tę wystawę jako na zgromadzenie samoistnych bytów daje szansę, żeby przemówiły formą czyli wszystkim, czym są. Martwe natury, jakie Moląg malował przez kilka lat, otwierały oczy na nieskończone możliwości malarstwa. Pokazywały, że każdy obraz to początek. Rewelacyjny cykl z afrykańskimi maskami nadał malowaniu europejską tożsamość i znamię współczesności, dodał śmiałości malarskiemu gestowi. "Miłość spod wycieraczki" to wejście pełnej ekspresji z potoczności w ontologiczne pytanie o miłość. Czym ona jest? Fundamentem rzeczywistości i zasadą istnienia wszystkiego? Rozziew między pragnieniem, że tak jest i doświadczeniem, że tak nie jest, oto prawdziwa przyczyna dramatu ludzkiej egzystencji. Tak wielkiego jak złamanie każdego pojedynczego życia, jak rozpacz co dzień pochłaniająca nadzieję. Molągowi wystarczył jeden impuls, żeby podnieść ulotkę z chodnika, krótki błysk, żeby podnieść figurę kobiety z fotograficznego upodlenia do malarskiej postaci. Każdym zostawionym duktem pędzla na obrazie wzbudza empatię, ile tkliwości i łez w kolorze, jakie splątanie bólu i złości w szybkich śladach farby, tyle arogancji co i niepewnosci w wyzywających sylwetkach. Im bardziej odkształca się zarys bryły, tym więcej tragedii w konturze człowieczeństwa. Wszystko zbiera udatna kompozycja; przestrzenność, wywołana z rozlanych plam i gmatwaniny pociągnięć koloru z jednego ruchu ręki, buduje własną rzeczywistość. Obrazy wydają się pospiesznymi szkicami, a przecież ustanawiają własną strukturę; pociągają widza, a niczego nie obiecują; są siebie pewne, a pozostają niedomknięte.
Powrót
W krótkim czasie powstało kilkadziesiąt ekspresyjnych obrazów jakby z jednego gestu. Moląg jest malarzem do szpiku kości, wszystko co ma do powiedzenia światu, mówi malarską robotą niezależnie i samotnie od dyplomu w 1982 w pracowni Jana Tarasina na ASP w Warszawie. Nie dba o p.a., nie zabiega o kontakty z galeriami, nie wyprawia hucznych wernisaży, ma postawę zwartą tak samo jak fizyczną postać, stoi osobny jak jaki średniowieczny zamek. Gdy się zwraca w głąb siebie, podnosi zwodzony most, a kiedy go znów opuści, wychodzą tamtędy do świata obrazy. I tyle się dowiadujemy, ile się da z nich wydobyć. Można powiedzieć, że Michał Moląg przez malowanie dochodzi do siebie – drąży własną osobę, odrzuca wszystko, co mu zasłania istotę, odrzuca egzystencjalne kamienie, wymija psychologiczne sztuczki, tylko sztuka migocze i kusi go niczym zjawa nad leśnym bagnem. Jeśli odnajdzie własnego daimoniona, wydostanie obraz z grzęzawiska, to nie na trwałe i co dzień musi zaczynać robotę od nowa. Ona sama pokazuje mu moment, w jakim akurat się znalazł i punkt, do którego ma dążyć.
Najbardziej fascynujące jest w obrazach Moląga zjednoczenie historycznego czasu powstania z tradycyjnym malarskim tematem i aktualnością formy, która pochodzi z wnętrza malarstwa, a jest poruszona, żywa, jest samym ruchem teraźniejszości. Obrazy Moląga nie mają tytułów, bo one są antynarracyjne. Motyw, przedmiot, anegdota muszą sprowokować malarza, zatrzymać jego uwagę, obudzić emocję, a kiedy zaczyna malować, już je porzuca, idzie tylko za ruchem swojej ręki. To, co ma źródło w uczuciu i to, co jest myślą zlewa się w jeden ślad pędzla. Wgląd w pole kontekstualne tych obrazów pozwoli artykułować weryfikujące się w nich zagadnienia na tle współczesnych odniesień sztuki do rzeczywistości z pierwszej ręki i do kultury zastanej. Rozważanie formalne ukaże warsztatową jakość tego malarstwa oraz indywidualność podległą talentowi a nie założeniom obecnych tendencji. A spojrzenie na tę wystawę jako na zgromadzenie samoistnych bytów daje szansę, żeby przemówiły formą czyli wszystkim, czym są. Martwe natury, jakie Moląg malował przez kilka lat, otwierały oczy na nieskończone możliwości malarstwa. Pokazywały, że każdy obraz to początek. Rewelacyjny cykl z afrykańskimi maskami nadał malowaniu europejską tożsamość i znamię współczesności, dodał śmiałości malarskiemu gestowi. "Miłość spod wycieraczki" to wejście pełnej ekspresji z potoczności w ontologiczne pytanie o miłość. Czym ona jest? Fundamentem rzeczywistości i zasadą istnienia wszystkiego? Rozziew między pragnieniem, że tak jest i doświadczeniem, że tak nie jest, oto prawdziwa przyczyna dramatu ludzkiej egzystencji. Tak wielkiego jak złamanie każdego pojedynczego życia, jak rozpacz co dzień pochłaniająca nadzieję. Molągowi wystarczył jeden impuls, żeby podnieść ulotkę z chodnika, krótki błysk, żeby podnieść figurę kobiety z fotograficznego upodlenia do malarskiej postaci. Każdym zostawionym duktem pędzla na obrazie wzbudza empatię, ile tkliwości i łez w kolorze, jakie splątanie bólu i złości w szybkich śladach farby, tyle arogancji co i niepewnosci w wyzywających sylwetkach. Im bardziej odkształca się zarys bryły, tym więcej tragedii w konturze człowieczeństwa. Wszystko zbiera udatna kompozycja; przestrzenność, wywołana z rozlanych plam i gmatwaniny pociągnięć koloru z jednego ruchu ręki, buduje własną rzeczywistość. Obrazy wydają się pospiesznymi szkicami, a przecież ustanawiają własną strukturę; pociągają widza, a niczego nie obiecują; są siebie pewne, a pozostają niedomknięte.
Powrót