Biennale w Wenecji - najlepsze pawilony narodowe (część III)




Krzysztof Stanisławski - specjalna relacja z 51. Biennale w Wenecji


Nagrodę dostał pawilon francuski, najbardziej oblegany był – już tradycyjnie – amerykański, najbardziej nieszablonowy i „wpadający w ucho” (dosłownie) – niemiecki (choć o wartości tego pawilonu najlepiej świadczył artysta, którego większość zwiedzających nie zauważyła). Najlepszy był pawilon węgierski, najbardziej gwiazdorski i „cool” – brytyjski, najbardziej intrygujący i konceptualnie ukryty – singapurski, najefektowniejszy, choć w skrajnie nieefektownym miejscu – litewski, rokujący największe nadzieje – środkowoazjatycki. 

O francuskim pawilonie „Casino” już pisałem (zobacz: Nagrody 51. Międzynarodowego Biennale Sztuki w Wenecji). 





Pawilon USA


Amerykanie pokazali świetną wystawę jednego z największych swoich mistrzów Eda Ruschy pt. „Course of Empire”, na którą złożyły się obrazy z cyklu „Blue Collar” z 1992 r. i najnowsze prace nawiązujące do tej serii. Nie taki znowu stary (ur. 1937, czyli 68-latek), Ruscha, rozpoczynał karierę w czasach pop-artu. Od zawsze malował stacje benzynowe, budynki i sklepy. Tak samo jest tym razem. To dziwne, że na tym Biennale Amerykanie znów przypominają swoje zasługi dla sztuki XX wieku, w dodatku pokazując bardzo świeże malarstwo klasycznego malarza. Obecność Billa Violi przed czterema laty była rzeczywiście oznaką rzeczywistej siły, dziś obecność Ruschy skłaniała raczej do zastanowienia. Ten malarz jest klasą sam dla siebie, jego obrazy są świetne, trudno jednak byłoby udowodnić tezę – przyświecającą, jak się zdaje, kuratorce Lindzie Norden z Harvardu - że to on jest prekursorem nowego malarstwa przełomu wieków, które zdominowali Niemcy (z udziałem kilku innych narodowości, w tym polskiej), a popularyzuje brytyjska Saatchi Gallery w serii wystaw „The Triumph of Painting”. Ruscha pasowałby do stylistyki tej nowej fali malarskiej, lecz z pewnością nie jako prekursor, gdyż jej korzenie umiejscowione są na pewno z dala od USA. W przypadku Niemców to terytorium i realność dawnej NRD, podobnie w przypadku Polaka.

Pawilon Germania

Nikt nie zapomni piosenki śpiewanej przez tańczącą grupę aktorów o sztuce współczesnej: „So Contemporary”, to niemal kultowy motyw 51. Biennale. Jednak to nie autor tej performerskiej prowokacji, Tino Sehgal, był najważniejszą postacią prezentującą swoje prace w pawilonie niemieckim. Nie konceptualista i performer, lecz tradycyjny malarz i rzeźbiarz Thomas Scheibitz z Drezna pokazał jedną z najważniejszych wystaw tego Biennale. Pozornie nieatrakcyjne, bo odnoszące się do tradycji, prace Scheibitza stanowiły jeden z najdobitniejszych manifestów nowej sztuki. Kurator niemiecki, Julian Heynen, zdawał sobie sprawę, że wbija kij w mrowisko, zestawiając dwie przeciwstawne, ale i najbardziej atrakcyjne dla widzów tradycje: performance’u i malarstwa, w dodatku w wydaniu trójwymiarowym. Choć nie tylko. Obecność obrazów Scheibitza, obok prac Weischera, prezentowanych niedaleko, bo w Pawilonie Italia, były najdonioślejszą manifestacja nowego malarstwa na Biennale w Wenecji.
Ale i tak większość komentatorów uznała performance Sehgal za pójście na łatwiznę, a pokazu Scheibitza w ogóle nie zauważyła (rzecz jasna poza licznymi dziennikarzami z Niemiec, którzy zajęli się jedynie Niemcami na Biennale, stąd pokaz Sehgal-Scheibitza wypadł w prasie niemieckiej, dodać trzeba: najsilniejszej w Europie, także w dziedzinie kulturalnej, nader okazale).


Pawilon Węgier

Kurator pawilonu węgierskiego, dr Peter Fitz, dyrektor Kiscelli Museum w Budapeszcie i jeden z najważniejszych ludzi sztuki na Węgrzech, który na Biennale przyjeżdża od 30 lat regularnie, nie krył podczas naszej przyjacielskiej rozmowy oburzenia z powodu werdyktu jury. Nie z powodu ostatecznego rozstrzygnięcia, bo Francja zawsze była potęgą artystyczną niemal nie do pokonania, ale dlatego, że najpoważniejszym konkurentem Francuzów byli Koreańczycy (nota bene oddaleni 250 metrów od Węgrów, a jeszcze mniej od Francuzów). A przecież, i w pełni zgadzałem się z gentlemanem z Budapesztu, to Węgrzy przygotowali pokaz najlepszy od 20 lat. Koreańczycy, obecni w Giardini od niedawna za sprawą ultranowoczesnego pawilonu postawionego niemal na granicy Ogrodów za pawilonem japońskim, pokazali zestaw łatwych w odbiorze prac w tzw. stylu międzynarodowym, łatwym do zaakceptowania przez większość zwiedzających. To łatwa, ale atrakcyjna wizualnie sztuka. Nadmuchany kwiat lotosu i budowla z czerwonych plastikowych foremek. Atrakcyjne i łatwa. 

Zupełnie inna była propozycja węgierska – wystawa prac Balazsa Kicsiny’ego, jednego z mistrzów sztuki węgierskiej, ale jednocześnie artysty od lat obecnego w obiegu międzynarodowym, głównie brytyjskim. Kicsiny, ur. 1958, absolwent ASP w Budapeszcie (1978-82), w 1989 r. otrzymał stypendium w Glasgow, a następnie odbywał rozmaite staże w Wielkiej Brytanii. Ostatnie 5 lat spędził w Londynie, mieszka przemiennie w Budapeszcie i Londynie, uczestnicząc w wystawach na Węgrzech i w Wielkiej Brytanii. Rzeźby i instalacje Kicsiny’ego, zapełniające pawilon Węgier, to jedna z najdonioślejszych i najbardziej dojrzałych manifestacji artystycznych na Biennale. Niestety, nie dość multimedialna i poprawna politycznie, by zyskać nagrodę lub szersze zainteresowanie. Jednak to takie wystawy, jak węgierska, budzą nadzieję na rozwój sztuki współczesnej bez oglądania się na tzw. nowe media, modne ideologie, politykę itd., które niestety zbyt często przysłaniają to, co najważniejsze – sens i wagę przesłania dzieła sztuki. 


Pawilon Brytania

W 4-dniowym okresie poprzedzającym oficjalne otwarcie 51. Biennale najbardziej widoczni i oblegani przez dziennikarzy byli dwaj artyści, którzy stali się niemal ikonami sztuki współczesnej. Dwaj nienagannie ubrani w szare garnitury gentlemani, którzy przez 30 lat swojej światowej kariery, uczynili ze swoich twarzy i sylwetek główny motyw preparowanych fotografii, prezentowanych z reguły jak wielkoformatowe obrazy, czyli tandem Gilbert & George, zaprezentowali niezwykle atrakcyjny pokaz (by nie rzec: show, zresztą z własnym udziałem przed tłumem fotoreporterów). Przedstawili cykl pt. „Gingko Pictures”. Panowie pracowali nad nimi przez ostatnie lata przy użyciu najnowocześniejszych technologii cyfrowych, a o tym, że efekt okazał się satysfakcjonujący świadczy nie tylko zaproszenie do pawilonu Wielkiej Brytanii w Giardini, ale i zakup cyklu do kolekcji Tate Gallery. 
Wystawa duetu G&G była z pewnością jednym z najmocniejszych na Biennale akcentów „triumfu obrazów”, choć nie dosłownie malarskich.

  


Pawilon Singapuru


Niemal naprzeciwko wejścia do Arsenale, umiejscowiony był pawilon narodowy Singapuru, jedna z najbardziej przewrotnych i śmiałych ekspozycji Biennale. Nie chodzi tylko o śmiałość obyczajową, gdyż propozycja singapurska przyjęła formę i funkcję szaletu publicznego – osobnego dla pań i panów, ale o intelektualny wymiar tego zabiegu. Publiczność znajdowała się w zwyczajnej sytuacji w niezwyczajnej, jak okazywało się po chwili, scenerii. Artysta Lim Tzay Chuen zastawił konceptualną pułapkę na widzów, którzy przyszli na wystawę i ze zdumieniem przekraczali progi toalety. Jednak to przekroczenie wymuszało inne niż na wystawie zachowanie...
Symbolem tej ekspozycji był pomnik singapurskiego mistycznego lwa, przed którym uwielbiają się fotografować turyści, choć nie mają najmniejszego pojęcia, co symbolizuje. 


Pawilon z nowojorskim Litwinem Jonasem Mekasem

Jeszcze większą od duetu Gilbert i George gwiazdą na Biennale był Jonas Mekas - klasyk i legenda nowojorskiego Fluxusu, przyjaciel George’a Mačiunasa i Andy’ego Warhola. Mekas przybył w swojej nieśmiertelnej sztruksowej kurtce i kapeluszu na podwórko małej kamieniczki wynajętej przez litewskie ministerstwo kultury. Podczas pompatycznych przemówień krył się za swoją piękną galerzystkę i nieśmiało zauważał, że nade wszystko jest „New Yorkerem”, bo w NYC spędził prawie całe życie... Ci, którym udało się trafić do pawilonu litewskiego, położonego co prawda niedaleko Arsenale, ale faktycznie poza głównym, możliwym do ogarnięcia obszarem Biennale, mogli docenić czar zetknięcia się z legendą i jego znakomitymi filmami. Litwini znakomicie wybrali swojego reprezentanta na Biennale, gorzej było z umiejscowieniem pawilonu, z tego też powodu zabrakło Litwy i Mekasa wśród laureatów 51. Biennale.


Pawilon Azji środkowej: Kazachstanu, Kirgistanu i Uzbekistanu

Pawilon „Central Asian Academy of Art”, prezentował twórców z Kazachstanu, Kirgistanu i Uzbekistanu. Na drugim piętrze okazałej kamienicy znalazły się prace z jednej strony pełne egzotyki, z drugiej zaś posługujące się uniwersalnym językiem sztuki współczesnej za pośrednictwem fotografii, instalacji i fotografii. To było sporym zaskoczeniem, gdyż bardziej oczekiwana była jakaś wersja sztuki ludowej lub akademickiej okraszonej orientalnymi sosami. A tu propozycja artystyczna - bezpretensjonalna, nienaiwna i bez kompleksów. Czy był to tylko wynik globalizacji i podglądania modnych trendów i technik, czy może wyraz autentycznej dojrzałości artystów z końca świata, których po prostu nie podejrzewaliśmy o oryginalność. To się jeszcze okaże. Na razie należałoby życzyć decydentom z tych 3 krajów, by kontynuowali ten na pewno kosztowny, ale mogący się opłacić w przyszłości, trud prezentacji swojej kultury na arenie międzynarodowej. Kto wie, może z postsowieckiej Azji środkowej przyjdzie następna fala „nowej sztuki”? 

 

Zobacz I części relacji z weneckiego Biennale - VIVA La Biennale di Venezia 2005
Zobacz II części relacji z weneckiego Biennale - Nagrody 51. Biennale Sztuki w Wenecji
Zobacz IV części relacji z Biennale
- 51. Biennale Sztuki w Wenecji - podsumowanie 

 
 
________________________________
Tekst i zdjęcia: Krzysztof Stanisławski
Relacja przygotowana dla Artinfo.pl                   



Galeria prac


Powrót